Weekend znów spędzaliśmy na Wsi. Zaczęliśmy powolutku zamykać sezon i jesienne prace szły pełną parą. Od samego rana wiedziałam, że to nie będzie łatwy dzień, gdyż ilość pracy fizycznej przebijała najcięższy nawet trening na siłowni, postanowiłam więc jedzeniowo postawić na jedną z „combozup”. W naszym języku „combozupa”, to takie jednogarnkowe, sycące, wieloskładnikowe i oczywiście przepyszne danie. Takiego czegoś właśnie potrzebowaliśmy. Tym razem postawiłam na polsko-japońskie „fusion” na wolnogotowanym bulionie drobiowo-wołowym. Po południu wstawiłam więc wywar, żeby się „pyrkał” . Dodatkowo, potrzebowałam jeszcze parę grzybów, więc między przenoszeniem betonowych krawężników (będą ogradzały warzywniak w przyszłym roku) a przycinaniem jeżyny poprosiłam M, żeby skoczył do lasu i pozbierał trochę grzybów (ach ten sezon!), a sama zabrałam się za dalsze przystosowywanie grządki  pod warzywa na następny rok. A że M nie bardzo lubi babraninę w ziemi, bardzo chętnie zawinął psa i poszli na grzyby. Nie powiem, trochę się zadumałam nad chwastami, a gdy podniosłam wzrok okazało się, że jest już jakoś tak szarawo. Zanim ogarnęłam taczki i wywiozłam chaszcze na kompost zdążyło zrobić się prawie ciemno, a M razem z psem jeszcze nie wrócili. Pies ślepy i prawie głuchy (ponad 100 lat na ludzkie jednak robi swoje), M trochę mniej ślepy i nie głuchy, ale jednak po ciemku w lesie to niefajnie. Zmroziło mnie. W lesie za naszym ogrodzeniem coś łazi i mlaska. Sama zmartwiałam. No kurczę, boję się! Dzwonię. Sygnał jest. M odbiera i słyszę… „zgubiliśmy się. Pies nie chce iść. Nie wiem, gdzie jesteśmy”. Zmroziło mnie do kwadratu. Przed oczami wyobraźnia podsuwa obrazy dzików, strzyg i utopców atakujących moje miłości. Prawie wyraźnie widzę jak walczą o przetrwanie w zimnie i ciemności z lisami i innymi potworami. Lecę po latarkę, w międzyczasie  mówię M, żeby mi udostępnił swoją lokalizację, dobiegam do bramki, żeby bohatersko rzucić się na ratunek i … w tym momencie oprzytomniałam. Nawigacja! Lokalizacja! Patrzę na telefon, a te dwie małpy są 100 metrów ode mnie. Pies faktycznie jakoś mało zachwycony, ale M… prawie płacze ze śmiechu. Przed zamordowaniem uratowała go tylko siatka cudnych podgrzybeczków.

Historia była, czas na przepis 🙂

Składniki:
Bulion (w tym przypadku):
1 szyja indycza
1 skrzydło indycze
1 podudzie z kurczaka
Ok. ½ kg szpondra wołowego
3 marchewki
2 korzenie pietruszki
Kawałek selera
Kawałeczek pora
Przyprawy: kilka listków laurowych, kilka ziaren ziela angielskiego oraz pieprzu, 3 łyżeczki soki

Wkładka:
1 opakowanie makaronu typu „ramen” – użyłam House of Asia
ok. ½ kg grzybów leśnych, w sumie im więcej, tym lepiej (u mnie były tym razem podgrzybki)
Jajka – ilość wg uznania i potrzeb
4 przegrzebki (samo mięso oczywiście)
ok. ½ kg wołowiny – użyłam pieczeniowego
Solidna garść poszatkowanej kapusty pekińskiej
20 dag wędzonego boczku
2-3 łyżki pasty miso
1 cebula
Masło klarowane
Kawałek pokrojonego na drobniutkie krążki pora
Cebulka dymka
Odrobina przyprawy do steków
2 łyżeczki masła

Przygotowanie:
Składniki „na bulion” oczyściłam, warzywa obrałam i w dużym garnku zalałam wodą tak, aby wszystko przykrywała. Dodałam sól wraz z przyprawami i gotowałam na wolnym ogniu ok. 3, 5 – 4 godziny. Po mniej więcej 1 godzinie gotowania zebrałam łyżką cedzakową szumy. Bulion nie może wrzeć ani mocno się gotować. Ma jedynie „mrugać”.
Po ugotowaniu odcedziłam płyn. Nie martwcie się – mięso i warzywa nie poszły na zmarnowanie: pierożki z mięsa z rosołu.

Grzyby obrałam i pokroiłam na plastry. Przesmażyłam krótko wraz połową posiekanej cebuli na odrobinie masła.

Wędzony boczek oraz część wołowiny pokroiłam na cieniuteńkie paseczki. Resztę cebuli w piórka.

W osobnym garnku na małym ogniu podsmażyłam pokrojony boczek tak, aby „puścił” trochę tłuszczu. Następnie dodałam pokrojone paseczki wołowiny, cebulkę, grzyby, kapustę pekińską, pora i lekko przesmażyłam.

Dolałam bulion. Delikatnie zagotowałam. Dodałam pastę miso i całość gotowałam na małym przez ok. 45 minut – tak, aby kapusta pekińska zmiękła, ale się nie rozpadła.

W międzyczasie z pozostałej wołowiny wykroiłam 4 cienkie plastry (ok. 3-4 mm). Na patelni rozgrzałam niewielką ilość klarowanego masła i krótko (po kilkanaście sekund) przesmażyłam mięso na dużym ogniu. Zdjęłam z patelni, umieściłam na drewnianej desce, posypałam przyprawą „do steków” i na każdym plasterku położyłam po odrobinie masła – mniej więcej po pół łyżeczki. Przykryłam folią aluminiową, żeby mięso odpoczęło.

Przemyłam patelnię.

Przegrzebki osuszyłam, oprószyłam solą i niewielka ilością granulowanego czosnku. Na kolejnej niewielkiej porcji klarowanego masła obsmażyłam je na złoto. Dodatkowo, jak nieco przestygły, każdą przekroiłam w poprzek na pół.

Jajka ugotowałam na miękko. Przekroiłam na pół

Makaron przygotowałam zgodnie z opisem na opakowaniu.

Dymkę drobno posiekałam.

W miskach (całkiem sporych) umieściłam makaron. Nalałam zupę tak, aby w każdej porcji znalazło się sporo grzybów, boczku i mięsa. Dodałam jajka na miękko, plastry wołowiny i przegrzebki. Całość posypałam posiekaną dymką.

No mówię Wam! Sztos!

One comment on “Zupa w stylu ramen – historia z dreszczykiem”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *