Do Restauracji Armeńskiej wybierałam się już od bardzo, bardzo dawna,  jednak zawsze jakoś nie wychodziło. Aż w końcu nadszedł ten dzień, kiedy ochoty na cokolwiek brakowało, w lodówce było niewiele (a w szczególności chęci), postanowiłam ten przybytek przetestować. Muszę powiedzieć, że lokalizacja miejsca jest na pierwszy rzut oka niekorzystna, szczególnie dla kierowców, jednak po pierwsze ma własny parking, na który wjazd łatwo jest niestety przeoczyć, a po drugie auto można zostawić po drugiej stronie kamienicy (Krakusi znają – pod Biprocemwapem 😉 ). Do samej restauracji schodzi się stromymi, ciemnymi schodami.

Wystrój

Cóż, szczerze mówiąc to dokładnie czegoś takiego się spodziewałam. Totalny galimatias z jakimiś regionalnymi dodatkami. Od lampionów świątecznych z Ikei, po różne ormiańskie  figurki. Ciemność w lokalu pogłębia duża ilość czarnych sof i krzeseł. Powitał nas uśmiechnięty, bardzo zadowolony z siebie pan kelner sam wyglądający na Ormianina i poprowadził do stolika. Już samo to ciepłe przyjęcie w lokalu było obiecujące. Rozsiedliśmy się, po naprawdę dłuuuższej chwili, choć nie było ruchu, dostaliśmy karty. Ale skoro Armenia to w zasadzie jeden region z Gruzją, to oczywiste, że nikomu nigdzie się nie spieszy. Taka specyfika 🙂

Obsługa i zamówienie

Dania zostały wybrane i zatarłam tylko łapki, gdyż karta obfituje w mnóstwo regionalnych smakołyków. Znów po ok. 10 minutowym oczekiwaniu zjawił się pan kelner, nadal bardzo zadowolony i… niemiła niespodzianka. Żadnego z wybranych dań nie było. No to wybieramy dalej. Kurczę – znów nie ma. W końcu kelner zlitował się i po ciężkim westchnieniu i pokazał palcem, które dania z karty są dostępne. Kiepska sprawa, bo z naprawdę regionalnych dań nie było praktycznie niczego. Ani z przystawek, ani z dań głównych. Nawet wina, które widniało w karcie, nie było… Żadnego. Ale ok. Może opierają się na sezonowości albo innej znanej tylko Ormianom filozofii. Koniec końców udało mi się zamówić deskę ormiańskich serów, deskę ormiańskich wędlin, tapakę szefa kuchni oraz szaszłyk z jesiotra. I wino. Jakieś wino. Do tej pory nie mam bladego pojęcia co piłam poza tym, że czerwone 😉

Jedzenie

Deski przystawek okazały się być jedną wielką katastrofą. Na talerzu z serami znalazł się najtańszy możliwy lazur z „Żabki” obok, coś co próbowało udawać solony owczy ser i najtańsza możliwa chyba-gouda pociachana w grube plastry. Faktycznie była to ogromna porcja bardzo złej jakości serów. Wędliny jeszcze gorsze. Zwykły najtańszy boczek parzony w towarzystwie zleżałej, i to bardzo zleżałej szynki. Kojarzycie ten zapaszek wydzielany przez stare i niezbyt dobrej jakości wędliny? No właśnie. A… no i lawasz, czyli ormiański chlebek. Oczywiście gotowiec z paczki, świeżo wyjęty z lodówki, więc i nieprzyjemnie zimny. Nikomu nawet do głowy nie wpadło, żeby go może ciut podgrzać.

Deska „ormiańskich” serów

Deska „ormiańskich” wędlin

Po takim wstępie raczej nie spodziewałam się fajerwerków. I niestety, miałam rację.

Szaszłyk z jesiotra miał być podany z ryżem i sosem z granatów. Sos z granatów został zastąpiony sosem sojowym, a sam jesiotr okazał się być kolejną klęską. Przeciągnięty do granic przyzwoitości, suchy, a co najgorsze śmierdzący i smakujący mułem, czyli hodowlany jesiotr jeziorny. I to z kiepskiej hodowli. Chciałam domówić kieliszek wina, żeby tą rybę jakoś przełknąć, ale po trzecim, nieskutecznym przypomnieniu o nim kelnerowi przeszła mi ochota na cokolwiek. Z winem włącznie.

„Szaszłyk” z jesiotra

Tapaka szefa kuchni to coś w rodzaju jednogarnkowej „zapiekanki” składającej się z mięsa wieprzowego, ziemniaków, zielonego groszku, grzybów, żółtego sera oraz ostrej papryki, a wszystko zaserwowane w zawijasie z ogórka. Sama estetyka tej potrawy nie obiecywała zbyt wiele, a smak… no cóż. Kilka niedużych kawałeczków twardej jak rzemień wieprzowiny, odrobina grillowanych (?) warzyw, góra kiepskich ziemniaków, i całe mnóstwo złej jakości żółtego sera, najprawdopodobniej tego, który jest również serwowany w tej nieszczęsnej desce „ormiańskich” serów. Na grzyba nie trafiłam. Słowo daję, opadły mi ręce.

Tapaka szefa kuchni

Zdaję sobie sprawę z tego, że kuchnia ormiańska jest ciężka, ale po wizycie w tym przybytku miałam wrażenie, że najadłam się kamieni. I to w dodatku kamieni, które do najtańszych nie należały.

Znacie to powiedzenie? „Żołądek aligatora jest w stanie strawić beton. Żołądek studenta jest w stanie strawić żołądek aligatora” – studentką od jakiegoś czasu już nie jestem. Aligatorem tym bardziej.

Nie mam ochoty więcej testować innych dań w tej „autentycznej restauracji”, o ile w ogóle byłyby dostępne, ponieważ to, co zostało mi tam zaserwowane koło kuchni ormiańskiej nawet nie stało.

Podsumowując…

Bardzo mały wybór dań, zła jakość produktów, fatalne przygotowanie i… drogo. Nie polecam.

Kilka innych recenzji znajdziecie poniżej:

Japońskie śniadania w Ka Udon Bar
Warsztaty kuchni gruzińskiej w Magazynie Wina
Filipa 18
Mercure Resort&Spa w Krynicy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *