Jak pewnie część z Was wie, a część właśnie się dowiaduje, ponad rok temu rzuciłam palenie. Po 17 latach. Dojrzewałam do tej decyzji długo, rzekłabym nawet, że aż za długo. Przez lata zarzekałam się, że nie rzucę palenia, bo PO PROSTU LUBIĘ.

Zaciągnięcie się fajkiem sprawia mi ogromną frajdę, to jedna z niewielu przyjemności, jaką mam i takie tam inne dyrdymały. W paleniu jak komin nie przeszkadzało mi absolutnie, w najmniejszym nawet stopniu zdrowe odżywianie i rozpoczęcie regularnych treningów na siłowni. Nawet bieganie na 10 km mi w kopceniu nie przeszkadzało.

Coś zaczęło mi chodzić po głowie, że może pasowałoby rzucić, jak wracając z treningu, umordowana jak 7 nieszczęść, w stroju sportowym i nieodłączna fajką w zębach podsklepowy żulik powiedział do żulkumpla: „ty patrz, niby wysportowana, a pali”. Jakoś tak ubodło mnie to „niby”. Ale zasiane ziarenko zaczęło kiełkować.

Aż pewnego pięknego sierpniowego popołudnia, gdy właśnie wydmuchiwałam kolejnego „macha” popielato brązowego dymu dopadła mnie lawina myśli. A główną z nich była: co ja na litość boską sobie robię. Za własne ciężko zarobione pieniądze wciągam do płuc  4000 toksycznych związków chemicznych, z których każdy sieje w moim organizmie spustoszenie i powoli mnie zabija. A ja wcale nie chcę na razie umierać. Chcę jeszcze przez wiele lat oglądać wschody i zachody słońca, cieszyć się majowymi bzami, jeść truskawki i wyczekiwać pierwszych płatków śniegu. Chcę kiedyś wychować własne dzieci, patrzyć jak rosną i dzielić się z najbliższymi wszystkim, co mam najlepsze. A tymczasem bardzo skrupulatnie, i jeszcze tłumacząc to sobie w najgłupszy możliwy sposób, odbieram sobie szanse na to. Myśl, że mogę tego wszystkiego nie przeżyć po raz kolejny/po raz pierwszy mnie sparaliżowała. Ponieważ wiedziałam, że jednak aż takich jaj nie mam, żeby dać radę sama, jak na autopilocie znalazłam się w aptece po środki wspomagające.

Zaczęłam ja i… zaczął się mój mniej więcej 2 tygodniowy koszmar. Bezsenność, depresja na zmianę z euforią, pocenie się z godnością szczura, ogólna wścieklizna, opalanie normalnie palących znajomych (słynne już „daaaaaaj macha”), robienie pajacyków na zmianę z pompkami za każdym razem, gdy chciało mi się palić – ogólnie moja osóbka niosła śmierć, wojnę i zniszczenie. Aż pewnego dnia – co prawda ciut później, niż obiecywał producent „środka na palenie”, ale jednak – nastąpił przełom. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, mój mózg zapomniał o paleniu. Pstryk i coś się wyłączyło. Nawet w sumie nie wiem kiedy.

I wszystko zaczęło powoli nabierać nowych smaków i zapachów. Wydolność wystrzeliła w górę jak szalona, a kondycja razem z nią. Cera nabrała normalnych kolorów, włosy prawie zwariowały ze szczęścia i zaczęły rosnąć no i przestałam cuchnąć dymem. Do tej pory mi wstyd na wspomnienie tego, jak strasznie musiałam śmierdzieć (nazywajmy rzeczy po imieniu). Obawiałam się wielu rzeczy związanych z byłym już nałogiem: że przy piwie będzie mi się chciało palić, że już nigdy nie zapalę sobie na stoku z zapiętym snowboardem (do tej pory nie rozumiem, co mi w tym taką radochę sprawiało), a co będzie w kryzysowym momencie pod ogromną presją i stresem. Cóż mogę już z perspektywy czasu powiedzieć… Piwo w końcu ma smak (w dodatku każde inny!WOW!), nabijając kilometry na lodowcu do głowy palenie mi nie przyszło, a i traumatyczne dla mnie chwile przetrwałam bez papierosów.

Do wszystkich obawiających się tycia: dzięki wiedzy własnej, dyscyplinie oraz wsparciu i porządnej robocie i motywacji Trenera nie przytyłam, a wręcz odwrotnie. Forma na (prawie) medal.

Dlaczego powstał ten „artykuł”? Ponieważ, choć zmotywowałam już wiele osób do rzucenia palenia, sama od czasu przechodzę mały kryzys, ale wiem, że wygram (taki „urok” nałogów). A że wiadomo, że to co zostało przelane na papier, zostało powołane do istnienia – korzystam z każdej opcji skutecznej motywacji 🙂 Nie chcę, przez jeden moment słabości, znów przeżywać tego niepokoju, drżenia rąk, bólu w klatce piersiowej i strachu o własne życie i to na własne życzenie. I nawet nie chcę wyobrażać sobie, jaki zawód sprawiłabym ludziom, którzy tak bardzo we mnie wierzyli i wierzą nadal oraz wspierają, gdybym się poddała.

Pamiętajcie: dopóki walczycie, jesteście zwycięzcami!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *